25 sierpnia 2010

serwus Eustachy

Co ja mam z tymi imionami ostatnio? Jak nie Rudolf to Eustachy… ale spoko, nie chodzi tym razem o kolejnego psa. Chodzi konkretnie o jogę.
Bo zaczęło się od tego, że pojechałam znowu na kurs. Na kurs vedic art – malowanie sercem i tam oprócz malowania była joga, gongi i misy, ogniska, śpiewy i tańce i nie było ani męża ani dziecka!!! Oboże jak ja odpoczęłam! Ale nie, Eustachego też jeszcze wtedy nie było.
Po powrocie z tegoż kursu pełna energii, zapału, rozciągnięta do granic, rozluźniona i rozruszana postanowiłam zatrzymać ten stan jak najdłużej i w tym celu znaleźć sobie jakąś jogę w miejscu zamieszkania. Nie wiedziałam, że to okaże się aż tak trudne, ale to tylko dlatego, że nie znałam jeszcze Eustachego. Nosz mówię wam na jakim zadupiu mieszkam – nigdzie nie ma jogi! W końcu z pomocą internetu znalazłam najbliżej położony czyli jedyne 26km drogi klub sportowy, w którym uwaga uwaga od czerwca NOWOŚĆ joga dla początkujących! I teraz uważajcie, bo do akcji wkracza Eustachy. W tymże klubie sportowym siłka, bieżnia i takie tam, aerobik prowadzi Ania, pilates Sylwia a jogę Eustachy… no spoko – myślę sobie – nie dyskryminujmy nikogo ze względu na wiek, rasę czy inne uprzedzenia ;) Niewiele myśląc znalazłam telefon i dzwonię na jeden z piętnastu podanych numerów (akurat taki wybrałam, co do mojej sieci pasował) się zapytać jak to wygląda. I zgadnijcie kto odebrał? Tak, Eustachy nie tylko z imienia ale i z głosu brzmiał na 60+ ale strasznie był wyluzowany a na koniec powiedział do mnie „serwus”. Kiedy ostatnio ktoś powiedział do was serwus hę? No to pojechałam.
Pani w recepcji zaczęła się gęsto tłumaczyć, że to w zasadzie są tylko elementy jogi połączone z elementami streczingu i elementami aerobiku, ale wtedy już chęć poznania Eustachego była TAK wielka, że nic nie było w stanie mnie zniechęcić. Zapłaciłam, dostałam kluczyk do szafki, przebrałam się, poszłam jeszcze do kibla i… kiedy usłyszałam z korytarza głośne SERWUS aż mi z wrażenia kluczyk od szafki wpadł do muszli…. Porażka.
Zajęcia faktycznie niewiele miały wspólnego z jogą i ogólnie jakoś tak nawet się nie spociłam. Przed wejściem Eustachy prosił żeby podpisać oświadczenie, że nie bierze odpowiedzialności za pogorszenie się stanu choroby psychicznej ani pogłębienie depresji…. Podpisałam. Nie pogłębiła mi się depresja, choć w zasadzie niewiele brakowało, bo przez całe zajęcia nic nie słyszałam, gdyż na cały regulator grała płyta z zapętlonym w kółko „Hare Kriszna, Kriszna Kriszna Hare Hare, Hare Rama, Rama Rama, Rama Rama Hare Hare…” Porażka. A na koniec Eustachy powiedział, że dobrze sobie poradziłam i jestem ogólnie rozruszana oraz skąd jestem i co robię a także opowiedział mi o sobie…. I tak nam się całkiem przyjemnie gawędziło dokąd nie wspomniałam, że mam dziecko i męża, wtedy to Eustachy rzucił szybko „ no to serwus” i zniknął. Kolejna porażka. I jeszcze włosy miał na blond tlenione.
Taaaak to był jeden z ciekawszych wieczorów w tym tygodniu.
;)
 

12 sierpnia 2010

rudolf

Znowu mamy dodatkowego psa. Przybłąkał się z lasu ze śladami obroży tudzież sznurka na szyi i widocznymi żebrami. Jest wielki, piękny i tak przeraźliwie chudy, że myślałam żeby go nazwać Żebrowski, ale został Rudolfem w skrócie Rudi, gdyż jest rudy. Ponadto musiał być czyjś, bo umie chodzić przy nodze, siadać, kłaść się na komendę i ogólnie jest mądry….
Jest tak wielki, że przeskakiwał przez ogrodzenie! Ale też bardzo łagodny i posłuszny, więc jakby ktoś chciał przygarnąć wielkiego mądrego psa… ;) wymyśliłam, że trochę go odkarmimy i damy jakieś ogłoszenia może się znajdzie właściciel, raczej nowy, bo stary najwidoczniej go nie chciał. Chyba że Rudolf wcześniej sam odejdzie jak czarna suka zimą.
Co poza tym? No miałam iść do pracy ale inwestor stwierdził, że pieniędzy nie ma w tym roku i może w przyszłym… rewelacja. Przed zimą tylko jakieś drobne fragmenty. A propos pracy wiecie, że wczoraj był dzień konserwatora zabytków? ;)) też się zdziwiłam, że takie święto istnieje.
Rozmyślałam ostatnio nad tym swoim zawodem nieszczęsnym, bo zawsze miałam w sobie sprzeczność – z jednej strony to lubię, sprawia mi więlką radość zarówno dłubanie miniaturowych retuszy jak i skakanie po rusztowaniach, a z drugiej strony nie cierpię całej tej historyczno-dokumentacyjno-technicznej otoczki, historii sztuki, próbek, badań, kosztorysów, przetargów. Co to za zawód, w którym trzeba być jednocześnie artystą i księgowym? I jeszcze biznesmenem, co pisze plany, projekty i startuje w przetargach… do tej części nie bardzo się nadaję, nie umiem, nie ogarniam, boję się….
No i dlatego pozostaje mi tylko wyrobek u kogoś, za mniejsze pieniądze, mniejszą odpowiedzialność, mniejszy wpływ na to co, gdzie i kiedy.
A już nawet żłobek znalazłam dla dziecka z okazji tej niedoszłej pracy…
Olaf tymczasem zaczął mówić. Całkiem świadomie nazywa rzeczy po imieniu, pokazując palcem mówi „tate”. Lampa jest tate, okno jest tate, piesek, nocnik, pępek, butelka, tata, wszystko jest tate z wyjątkiem mamy – mama jest mame. Najfajniejsze, że on te wszystkie rzeczy odróżnia – rozumie i pokazuje palcem, kiedy pytam gdzie jest lampa, pępek, okno, piesek, klocek czy tata. No ale w końcu zaraz stuknie mu rok. ROK!
Nie mogę się zebrać, żeby wrzucić zdjęcia wakacyjne, ale czy kogoś to w ogóle interesuje? Już prawie nikt tu nie zagląda…
;)     No dobra, zebrałam się - efekty TUTAJ :)

1 sierpnia 2010

krucha blondynka

To z pewnością nie były moje najwspanialsze wakacje w życiu. Ani też drugie co do wspaniałości. Ani trzecie. Ani nawet czwarte. No dobra, było strasznie! Trzy razy mało co się nie rozwiedliśmy z powodu ciągłych kłótni i awantur, pogoda też nam nie pasowała, bo jak nad morzem to deszcz, jak w mieście to upał, no i do tego wszystkiego ci Francuzi… Francuzi są po prostu BEZNADZIEJNI (sorry Klamka)! Nie mówią w żadnym cywilizowanym języku obcym, piją beznadziejną kawę, nie jedzą śniadań za to jedzą całą masę różnych dziwnych niestrawnych żyjątek, nie umieją jeździć a muzea i restauracje mają nieczynne w niedziele… w poniedziałki oczywiście też. Poza tym całą Francja zbankrutowała (zapewne na skutek kryzysu) i jest na sprzedaż. Wszystko jest na sprzedaż – domy, wille, restauracje, hotele, kościoły! Stare szyldy jeszcze wiszą, w przewodniku jeszcze widnieje a zamknięte na trzy spusty i na sprzedaż… i kto to wszystko kupi? I gdzie ci wszyscy ludzie będą teraz mieszkać i co robić? Może wyemigrują do Polski?
No mówię wam masakra ;)
Dwa razy już się wracaliśmy na szczęście bezskutecznie, bo w ostatniej chwili jakoś udało się nam pogodzić powziąwszy przy tym poważną decyzję, że za rok (jeśli doczekamy w ogóle razem jakiegoś „zaroku”) to na wakacje jedziemy na pewno oddzielnie!
Prawda jest taka, że ten rodzaj objazdowych wakacji, jaki uprawialiśmy przez lata całe z namiotem, przejeżdżając po kilka tysięcy kilometrów i śpiąc codzień gdzie indziej zupełnie nie sprawdza się z dzieckiem, bo ani to odpoczynek dla nas, ani frajda dla dziecka. Następnym razem wybierzemy się pewnie nad jakieś morze, gdzie spędzimy bite dwa tygodnie siedząc na dupie i nudząc się masakrycznie… no już sama nie wiem co gorsze?
A Olaf w tym wszystkim, jako jedyny zdawał się całkiem dobrze bawić w nowych miejscach. Zaliczył swój pierwszy raz na basenie (to w Niemczech jeszcze) i od tego czasu pokochał wodę pod każdą postacią – prysznic, kran, hydrant czy fontanna wywołują teraz niekontrolowane wybuchy radości i są w stanie wyrwać z najgłębszego nawet rozpłakania, a wieczorna kąpiel kończy się zalaniem łazienki. Zafascynowały go też stare gotyckie katedry a zwłaszcza ich akustyka, którą to musiał każdorazowo wypróbować przy pomocy strun głosowych własnych, czym przysparzał rodzicom jeśli nie wstydu to przynajmniej zakłopotania przed tłumami obcych turystów.
Poza tym nawiązywał błyskawicznie kontakt ze wszystkimi napotkanymi osobami, które były na tyle nierozważne, żeby się do niego uśmiechnąć, oraz podrywał wszystkie napotkane małe dziewczynki niezależnie od tego czy na niego zwracały uwagę czy nie… to w sumie jak tatuś.
Tło muzyczne nieadekwatne do tekstu, obrazek też.
:)